O podróżach moich i moich przyjaciół. Bo co zobaczyliśmy, to nasze. Kolekcjonujemy wrażenia ze świata.
poniedziałek, 27 sierpnia 2012
sobota, 24 marca 2012
Rzym (czyli z serii podróży nudniejszych)
Jesteśmy w Rzymie. Pizza, grappa, te sprawy. Stąd chwilowa przerwa na blogu. Jak opuścimy przystanek Rzym i ruszymy wreszcie w jakimś podniecającym kierunku, to pojawi się ciąg dalszy, a póki co obrazkowo...
poniedziałek, 20 lutego 2012
Trawa i opium.
W Kambodży jest to wyjątkowo proste. Młodzi chłopcy na skuterach podjeżdżają i
proponują tak po prostu, na ulicy. Wielu chłopaków jest wieczorem spalonych.
Trawa jest różna, od jakiegoś gówna po dobry towar jak twierdzą. Najdziwniejsze
jest to opium, przecież to już dawno jest passe. Nawet w Iranie. Cena wyjściowa
zabójcza 40 USD za gram. Pewnie da się kupić za dychę.
Projekty.
Wygląda na to, że społeczność międzynarodowa postawiła na edukację, ekologię i
turystykę. Efekt, małe dzieciaki mówią po angielsku. Kręcą się wokół Angkor Wat
i starają się sprzedać różne rzeczy turystom. Na
drodze plakty – responsible tourists do this this and this. Efekt, kiedy
się jedzie do pływającej wioski, na przystani czeka kilkadziesiąt lodzi. Bilet
kosztuje 15 USD, z tego jakaś część przypada właścielowi łódki czy też po
prostu temu kto ją nawiguje.
Do łódki może wsiąść 2 turystów albo cała japońska
wycieczka, zależy jak się trafi a jest różnie. Czy to jest konkurencja? Nie
bardzo. Ale każdy chce zarobicnawet tych kilka dolarów dziennie więc się jeździ
w parach tymi łódkami. Ekologiczne też to za bardzo nie jest. W wiosce, centrum
turystyczne (nawet kilka ale jedna organizacja je utrzymuje), gdzie słyszysz:
możecie wziąć łódkę za 10 USD (schodzimy z ceną do 5) i w ten sposób pomoc lokalnej
społeczności, która nie ma pracy. Przy centrum okoła 20 łodek, na nich kobiety,
same albo z dziecmi. Płyniemy, lądujemy w czyimś domu po dlugich tłumaczeniach.
W domu jak wszędzie tutaj skromnie ale czysto, to właśnie córka w wieku
szkolnym (a jakże) mówi po angielsku. Odpowiedzialna turystyka, coś
okropnego. Wygląda na to, że caly kraj ma się z czego utrzymać. Feed the
children. Przy światyni kobieta z tutejszymi chipsami proponuje – możesz kupić
10 paczek za dolara i nakarmić dzieci. Proste. Mój Żyd kupuje i mi wręcza.
Przeżywam atak dzieci ale chyba nie dlatego, że są jakoś szczególnie glodne.
Targowanie w
Kambodzy jest dziecinnie proste. Cenę obniża się o połowę, po prostu, pewnym
głosem. Targować można się wszędzie gdzie nie ma państwa. Duzo biznesów należy
tam do ludzi z zagranicy –,Chinczycy, Japonczycy, Tajowie nawet.
Co ciekawe,
Tajowie, których znam są ciekawi tego co tam jest. Pytaja jak jest, jakie ceny
przede wszystkim, a potem zadają podstawowe pytanie czy ktoś tam rozpozna, że
są Tajami. Boją się tam jechać.
wtorek, 31 stycznia 2012
Hat Yai i napotkany Chińczyk
Hat Yai.
Knajpa, w najlepszym hotelu w mieście, nie jest o to trudno, bo hotele są tu podobno trzy. Nam udało się namierzyć dwa. Przy stoliku obok chińsko-tajskie
towarzystwo. Przyglądamy się sobie, w końcu zagadujemy. Pytam o nadchodzący
chiński Nowy Rok, rok szczura.
W końcu przy
stoliku ląduje chodząca chińska droga życia. Chiński biznesmen Jason z Malezji
wyjaśnia o co w tym wszystkim chodzi. Swoją drogą, usiłuje mi wmówić, że spotkaliśmy się już w hotelu w Guangzhou, w którym nota bene nigdy nie byłam. Ba, nawet nie kojarzyłam, że to to samo, co Kanton. A chodzi w tym wszystkim o pracę i o utrzymanie balansu. You must
be patient. It is very important. When you have
an idea, think about it slowly and let it develop into your mind. Don’t do
anything fast . Then you will loose. Think, eat, do exercises, live your lifve.
If you do not suucced there is something wrong with you, not with the world.
Find it. Bad luck or good luck. You must be ready for both.
W końcu nie
wytrzymuję I pytam po co mu te wszystkie pieniądze, które zarabia. I like
spending, I collect antique clocks. Czasem nie może spać bo robi paper work i
myśli o swoich biznesach. But he is happy, jak twierdzi. Dzieci dorosły, nowa
żona, dwa tygodnie tu, dwa tygodnie tam. Znajomi celnicy na granicy. Płacę
rachunek. Później odkrywam, że zapłacił też za nasze piwo.
You must be patient. If you don’t succeed there is something
wrong about you. Przy okazji wyjaśnił tajniki robienia
biznesu w Tajlandii i zainteresował się polskimi jachtami. Life. W końcu był Chińczykiem ;)
piątek, 27 stycznia 2012
Spisane na szybko wrażenia z Pai
Wypożyczamy
skutery i objeżdżamy okolicę. A okolica jest różna, począwszy od wiosek
gdzie wynajmują bungalowy turystom by zadekować się na miesiące poprzez miejsca
gdzie nie uświadczysz tablic w znajomym alfabecie.
Droga
nad wodospad. Pod górę. Na drodze kobiety w sile wieku z dziećmi na ręku
energicznie zatrzymują mój skuter. Tak energicznie, że myślę, że coś się stało.
Tymczasem oferują trawą, opium, heroinę, wiadomo bez żadnych chemicznych
domieszek. Grzecznie odmawiam.
Właśnie, opium.
Coś z czego żyli europejscy i amerykańscy kupcy w XIX wieku. Coś co zapewniło
Europie dostawy chińskiej herbaty, waluta jak złoto. Coś co tępione jest
zaciekle w Azji od wieku XX. Coś, co jest tu tańsze i wydajniejsze niż alkohol.
Kurcze, w tym Pai
nawet psy są sczilałtowane!
środa, 25 stycznia 2012
Tajski sex i tajski chillout
Wracam do
Bangkoku. Ląduje na Siam, w handlowym centrum miasta. Gdzie poszczególne
shopping centres połączone są estakadami, można się po nich poruszać nie schodząc
na ulicę. Nad przejściami między centrami kolejna estakada – sky train-a.
Miasto estakad. Nie budują pod ziemią, ale nad. Centra są różne, od tanich z
chłamem przez pierwszej klasy podróbki zachodnich projektantów po oryginalne
produkty. W zależności od tego w jakim centrum jesteś natykasz się na dziki
tłum, tłum bądź po prostu garstkę ludzi.
Sex...
W Siam, między
Soy 23 a 24 znajduje się sex street. Nie żaden red district. Po prostu,
brutalnie sex street. Wbrew naszym wyobrażeniom nie jest wcale łatwo tam trafić. Nie ma reklam ;) W okolicach 23 i 24,
na głównej ulicy powoli wyrastają bary. Alkohol sprzedaje kobieta, za barem
siedzi kolejna, wystrojona, taksuje wzrokiem, uśmiecha się, czeka na klientów.
Sama sex street jest dużo bardziej natarczywa. Bar przy barze, przed nimi
roznegliżowane dziewczyny zaczepiają przechodzących facetów, do kobiet się
jedynie uśmiechają. W środku kolejne tańczą, nagie. Różnica w cenie piwa. Gdy
patrzysz na nagie dziewczyny, płacisz 50% więcej.
Po sex
street chodzą głównie biali mężczyźni i pozwalają się zaczepiać, masować.
Czasem kończy się to transakcją – 500 bahtów i ‘para’ udaje się na górę.
Zawieszenie na kimś wzroku prowadzi do propozycji. Czasem ulicą przechodzi
biała para. Są jakby z innego świata. Lekko odurzeni. A dziewczyny trzymają
reklamy: inside more girls than you can handle. Wyobrażam sobie, że tak wygląda
Phuket tylko sto razy bardziej. Tam nie pojadę.
Chillout...
PAI. Pai to raj dla
backpackersów. Miejsce z największym poziomem chilloutu w Tajlandii. Ukryte w
górach miasteczko, droga do niego ma około 300 zakrętów i każdy komu mówimy o
tym, że planujemy pojechać do Pai, przeżywa tę drogę. Trochę za bardzo.
Pierwsze
wrażenie słabe, za dużo turystów, za mało autentyczności. Po jakimś czasie
zaczynamy rozumieć.
Pai, tu się
zostaje na miesiące i lata. Cenniki przy hotelach – doba 300 baht, miesiąc –
3000 (100 USD). Tu można odpłynąć. Tu nic nie trzeba. Klucz tkwi w atmosferze
tego miejsca. Biali i miejscowi żyją w symbiozie. Biali pracują w barach
lokalsów, zakochują się w kimś albo w tym miejscu i zostają na lata. Nie liczą
czasu. Uśmiech. Tu po prostu wypada się uśmiechać.
W Pai jest
mnóstwo barów. Różnych. Z muzą na żywo, którą śpiewa Francuzka, z książkami i
szotami z trawy prowadzonej przez Ukraińca, z naszym barem Blah blah z pancurem
i jego angielską dziewczyną. I kursy, i wycieczki. Od wypadu w dżunglę po kurs
tego jak żyć. To miasteczko wydaje własna gazetkę typu activist, żeby każdy
wiedział co się dzieje.
Wieczorem,
główna ulica miasta zamienia się w wielki targ. Miejscowi sprzedają swoje
wyroby. Koszulki, magnesy, torby, buty, jedzenie. Między nimi kręcą się biali i
tajscy turyści. Bez pośpiechu. Nie ma miejsca na targowanie, jakby w tym
miejscu nie wypada.
Łatwo odróżnić
tych, którzy przyjechali na kilka dni, od tych, którzy są kilka miesięcy.
Poziom chilloutu jest inny u obu grup.
poniedziałek, 23 stycznia 2012
Aga na Tajwanie. Część 3 ostatnia.
...
Koty z Taipei |
Ulicą jedzie
śmieciarka. Gra ‘Do Elizy”. Śmieci. Tu nie ma śmieci i nie ma
koszów na śmieci. Śmieci zanosisz do sklepu a sklep ma obowiązek je przyjąć.
Kilka razy dziennie przejeżdża śmieciarka wygrywając swoją melodię (bo każda
firma ma swoją) i wtedy ktoś ze sklepu wybiega na zewnątrz i wynosi śmieci. W
ten sposób walczą z karaluchami. I nie ma śmieci. Nie ma też wysypisk śmieci.
Każdy śmieć jest segregowany i poddawany recyclingowi. Jeśli nie może być
recyclingowany to jest spalany, a to co zostaje wykorzystuje się jako tworzywo
pod budowę autostrad itd. recyclingiem zajmują się firmy prywatne albo fundacje
albo organizacje religijne. Te ostatnie nie biorą za to kasy – dostają inne
benefity jak służba zdrowia, specjalne bony itd.
Pierwszy Dzień
Świąt. Miasto Hualien – bar, trochę alternatywny, trochę obskurny. Karaoke.
Wchodzimy, chwila konsternacji i zamieszania wśród miejscowych. Pijemy –
Gambej! Aborygeni. Kolegę wyrywa tajwański gej – bezskutecznie mimo wspaniale
zaśpiewanej love song. W ramach pocieszenia (mnie?) wręcza mi czapkę Św.
Mikołaja. Wracamy po wyludnionych, paskudnych ulicach, zahaczamy o 7 Eleven.
7 Eleven to
zjawisko kultowe. Sieć sklepów gdzie robią kawę, można wciągnąć rosołek z
różnymi dodatkami, jajko z herbaty, hot-doga. Są wszędzie w promieniu 300m od
siebie, otwarte 24 h. 7 Eleven to połączenie naszego nocnego ze stacją
benzynową. Są na Tajwanie, w Tajlandii, zaczynam myśleć, że widziałam je w
Kambodży. 7 eleven to tańszy, z limitowaną ilością towaru (ale: u can buy
everything there – to w sumie racje, możesz tam kupić wszystko to czego
potrzebujesz o 4 rano) night market. Shopping, to jest to co można robić na
Tajwanie i w Tajlandii i 7 Eleven jest tego symbolem. A Taiwanese girl: go to 7 Eleven, you can buy everything
there. A Thai girl – I must get sth, I go 7 Eleven. Lonely planet w podstawowych
informacjach o obu krajach podaje liczbę sklepów 7 Eleven.
Następnego
dnia stajemy na wybrzeżu, na klifach. To tu kończy się
Azja. Kontynentalna płyta azjatycka zderza się z plytą filipińską –
z tego zderzenia wyrósł Tajwan. Klify mają 3-4 km. Połowa pod woda połowa nad.
Patrzę i przypominam sobie te wszystkie miejsca gdzie zaczyna się Azja... Zaczyna i
kończy się mało przyjaźnie. Obok klifów, po wschodniej stronie wyspy, z
południa na północ płynie prąd filipiński. Wykorzystują go rekiny młoty gdy
płyną na swoje gody na północ. Prąd osiąga prędkość 50 km na godzinę. Z tej
strony wyspy lepiej nie wchodzić do wody bo łatwo można znaleźć się w Japonii.
Droga po tej
stronie wyspy jest wykuta w klifach. Czasem przez nie
przekuta.
Taroko – czyli
wąwóz gdzie miał być kręcony władca pierścieni ale nie był. Marmury,
chińskie mostki, podwieszane mostki, dużo mostków. Tunele, te które są
wykorzystywane i te porzucone. Wygląda to tak jakby Japończycy i
Tajwańczycy rywalizowali o to, kto więcej tych tuneli zrobi. Część z nich teraz
straszy. Droga na wysokość 3375m npm. Nigdy nie nie widziałam śniegu
na tej wysokości. Jest przyjemnie, świeci słońce, jesteśmy ponad chmurami.
Palimy papierosy. A obok Tajwańczycy w tych swoich klapeczkach i z
pieskami na rękach.
czwartek, 19 stycznia 2012
Aga na Tajwanie - część 2
Centrum Tajpej jest europejsko-amerykańskie. Trochę
wieżowców, centrów handlowych, apartamentowców. Właściwie nie wiadomo dokładnie
co tu jest centrum miasta - 101 czy plac przed mauzoleum Czang Kaj
Szeka. Właśnie, 101,
kiedyś najwyższy budynek świata. Przypomina bambus, co symbolizuje
szybki rozwój Tajwanu, jednego z czterech azjatyckich tygrysów. W środku
butiki, same drogie butiki, dają możliwość robienia drogich zakupów czyli tego
co dla Tajwańczyków najważniejsze.
Kapusta. Jedno z
ulubionych warzyw lokalsów. Prawie w samym centrum miasta, coś jakby na warszawskim
Mokotowie, miedzy 5-piętrowymi blokami i ciasno zaparkowanymi samochodami
(wieczny problem z parkingiem) poletko kapusty. Przestrzeni się tutaj nie marnuje.
National Palace
Muzeum –
olbrzymia kolekcja wszystkiego. Naczelne przesłanie – we care about our
history. Nigdy nie pokazali swojej kolekcji na kontynencie bo tajwański rząd
się nie zgodził. Tajwan może zacieśniać współpracę gospodarczą i robi to z
Chinami ale nie będzie współpracował kulturalnie bo ‘to my jesteśmy prawdziwymi
Chinami’. Wojna o dusze Chińczyków trwa w najlepsze.
A
tymczasem w National Palace dzikie chińskie tłumy oglądają nefryty, porcelanę i
chińskie grafiki. W muzeum serwują także poglądową lekcję historii Chin
(Tajwanu). Tej prawdziwej historii.
Cukier. Wszystko
jest słodkie! Włoskie, hiszpańskie firmy produkują swoje tajwańskie
odpowiedniki z wielokrotnie większą ilością cukru, taki np. ocet winny jest przesłodzony!
Nawet wina z Europy, w wersji półwytrawnej są po prostu słodkie.
Zdarza się
dysonans smakowo-wzrokowy – kiełbaska z grilla, wyglądająca jak typowa
kiełbaska z grilla, jest słodka. Do tego sos słodko-kwaśny. Tak naprawdę przede
wszystkim słodki. Doceniłam polskie śledzie. I kiełbaskę w wersji ‘German’,
której odnalezienie zajęło koledze pół roku.
wtorek, 17 stycznia 2012
Agi wrażeń z Tajwanu część 1.
Są miejsca
gdzie czuję się obco i takie, które są jak powrót dokądś. Tajwan jest tym
drugim.
Tajwan to jak
dla mnie azjatyckie Stany Zjednoczone Ameryki. Tajpej kojarzy się z
Nowym Jorkiem, prowincja z typową amerykańską prowincją a parki narodowe ze swoimi
amerykańskimi odpowiednikami – nawet ścieżki do chodzenia mają podobne.
Tajwanka spotkana
w samolocie (13 lat w USA) opowiada: tak się
złożyło, że wylądowałam w Stanach. Nie nie chciałam wyjeżdżać, ale akurat tak się
złożyło. Na początku mi się podobało, ale teraz jest nudno. Wiesz, możesz jechać
przez kraj 1000 km i minąć po drodze jakieś dwie wiochy. I o czym z nimi gadać? Oni nic nie wiedzą o świecie. No ale USA to gwarant niepodległości
Tajwanu.
Właśnie, bo Tajwan
to taki kraj nie kraj. Coś jakby takie pseudopaństewko na Kaukazie. Ich gospodarka jest 24 na świecie, ale uznają ich tylko 23
państwa! ‘Prawdziwi przyjaciele’ Republiki Chińskiej, bo to tak
brzmi oficjalna nazwa kraju. Mimo to, większość krajów świata ma tu
przedstawicielstwa handlowe (ale, rzecz jasna, nie placówki dyplomatyczne) bo trudno
ignorować wyspę, z której kilkanaście firm jest na liście 100 najważniejszych
przedsiębiorstw świata. Tajwański soft
power polega na zapraszaniu ludzi i pokazywaniu im jak bardzo są zajebiści. I faktycznie są. Ale jakby czegoś im brakuje. Chyba wyobraźni.
Dziwne jest tu powietrze –
gęste, wilgotne, zimne.. Przez to obraz jest zamglony i wszystko co się widzi
jest jakby nierzeczywiste, jak przez łzy. W nocy, w mieście świecą LEDy,
punktowo i przez to tak jakby nie widzi się miasta ale te poszczególne punkty.
Nie podświetlają wieżowców, można dostrzec tylko ich kontury. Podobnie jest w
Bangkoku. Azja oszczędza energię.
Ludzie – ubrani
najrozmaiciej ale z takim amerykańskim rysem. Kolorowo. Często awangardowo, ale nie ma w tym elegancji. Nie
zwracają uwagi na buty, jest to chyba najmniej istotny element garderoby.
Typowe połączenie to puchowa kurtka, ciepłe dresy i do tego… klapeczki, w najrozmaitszych
odmianach. Na wysokości 3000m npm widziałam rowerzystę w profesjonalnym
kostiumie i właśnie w klapeczkach. Fajnie, w firmach, w urzędach praktycznie
nie ma dress codu.
Psy. Mają tu na ich
punkcie świra. Psy są uczesane i noszą własne ubranka. Mają swoje wózeczki jak
niemowlaki. I w tych wózeczkach jeżdżą na spacerki.
Architektura to jakiś koszmar estetyczny. Domy na przedmieściach wyglądaj jakby miały się
zaraz rozlecieć, co jest zabawne bo nieraz parkują przed nimi Lexusy. Budowano
na szybko, kilkadziesiąt lat temu kiedy opcja powrotu na kontynent była
bardziej realna. Zresztą, w kraju gdzie średnio co drugi dzień jest
trzęsienie ziemi nie vardzo przywiązuje się wagę do trwałości.
c.d.n....
wtorek, 10 stycznia 2012
Trekking w Tybecie - co i jak
"Tashi Delek. Tashi Delek "śpiewała wesoło staruszka , przechodząc obok mnie. Jej pomarszczoną twarz zdobił wielki uśmiech i to na 5630-metrowej Dolma La, najwyższym punkcie naszej pielgrzymki wokół góry Kailash.
Tybet nie jest łatwym celem podróży i dostarcza choroby wysokościowej. Wszyscy byliśmy "pod wrażeniem "Axed i przez wysokość w pewnym momencie potrzebowaliśmy dodatkowych chwil wytchenienia w Lhasie, zanim wystartujemy na Kailash. Codziennie chodziliśmy na długie spacery i przyzwyczajaliśmy nasze ciała do braku tlenu i wysiłku na wysokości.
Po kilku dniach bardzo potrzebnej aklimatyzacji i dni zwiedzania w Lhasie, pojechaliśmy na zachód - długie kilka dni jazdy Land Cruiserem, poprzez piękne krajobrazy. Odwiedziliśmy Xigaste oraz wspaniały klasztor Taszilhunpo, a następnie dalej na zachód, poprzez coraz mniejsze i zapomniane miasteczek: Saga, Periyang, Samsang i wreszcie niechlujna, niepozorna wieć - Darchen, punkt wyjścia dla wspinu na Lake Mansarovar i Kailash Kora - świętą górę.
Większość nocy obozowaliśmy, ponieważ zazwyczajwarunki w lokalnych hotelach były dalekie od podstawowych. Jedliśmy cudowną fasolkę chili po bretońsku na śniadanie na ponad 5000 metrach! I przeżyliśmy:) Obiady urządzaliśmy jako piknik w słońcu, siedząc nad lodowatą rzeką. Mieliśmy świeżo przygotowaną pizzę, a na Everest Base Camp mieliśmy nawet świeżo upieczone ciasto czekoladowe. Camping de luxe. Wszystko za sprawą Jima (dzięki, Jim!)
Idąc wzdłuż tego szlaku pielgrzymkowego cały materialny świat staje się dla Ciebie nierealny. To wszystko jest jak powinno być. Jest dokładnie tak, jak czytaliśmy w książkach. Są flagi modlitewne fruwające z każdego szczytu. Kopce z kamieni co chwila. Pokłony Tybetańczyków na ziemię, jak idą. Szare twarey hinduskich pielgrzymów wracających na niepocieszonych osłach. Powietrze jest inne i żywe kolory dodają mu jeszcze nierealności. I górujące nad wszystkim Kailash, olśniewające pod tym jasnym błękitnym niebem.
Pod koniec rozbiliśmy obóz w Rongbuk , najwyżej położonym klasztorze na świecie, miejscu, za które warto umierać. Leżeć w swoim przytulnym, żółtym namiocie mały i patrzeć na Mount Everest - to po prostu niezapomniane. Oglądanie wschodu słońca nad najwyższy punktem na ziemi, z kubkiem gorącego chai... Było to doskonałe zakończenie wyczerpującej podróży wgłąb źródeł.
Tybet nie jest łatwym celem podróży i dostarcza choroby wysokościowej. Wszyscy byliśmy "pod wrażeniem "Axed i przez wysokość w pewnym momencie potrzebowaliśmy dodatkowych chwil wytchenienia w Lhasie, zanim wystartujemy na Kailash. Codziennie chodziliśmy na długie spacery i przyzwyczajaliśmy nasze ciała do braku tlenu i wysiłku na wysokości.
Po kilku dniach bardzo potrzebnej aklimatyzacji i dni zwiedzania w Lhasie, pojechaliśmy na zachód - długie kilka dni jazdy Land Cruiserem, poprzez piękne krajobrazy. Odwiedziliśmy Xigaste oraz wspaniały klasztor Taszilhunpo, a następnie dalej na zachód, poprzez coraz mniejsze i zapomniane miasteczek: Saga, Periyang, Samsang i wreszcie niechlujna, niepozorna wieć - Darchen, punkt wyjścia dla wspinu na Lake Mansarovar i Kailash Kora - świętą górę.
Większość nocy obozowaliśmy, ponieważ zazwyczajwarunki w lokalnych hotelach były dalekie od podstawowych. Jedliśmy cudowną fasolkę chili po bretońsku na śniadanie na ponad 5000 metrach! I przeżyliśmy:) Obiady urządzaliśmy jako piknik w słońcu, siedząc nad lodowatą rzeką. Mieliśmy świeżo przygotowaną pizzę, a na Everest Base Camp mieliśmy nawet świeżo upieczone ciasto czekoladowe. Camping de luxe. Wszystko za sprawą Jima (dzięki, Jim!)
Idąc wzdłuż tego szlaku pielgrzymkowego cały materialny świat staje się dla Ciebie nierealny. To wszystko jest jak powinno być. Jest dokładnie tak, jak czytaliśmy w książkach. Są flagi modlitewne fruwające z każdego szczytu. Kopce z kamieni co chwila. Pokłony Tybetańczyków na ziemię, jak idą. Szare twarey hinduskich pielgrzymów wracających na niepocieszonych osłach. Powietrze jest inne i żywe kolory dodają mu jeszcze nierealności. I górujące nad wszystkim Kailash, olśniewające pod tym jasnym błękitnym niebem.
Pod koniec rozbiliśmy obóz w Rongbuk , najwyżej położonym klasztorze na świecie, miejscu, za które warto umierać. Leżeć w swoim przytulnym, żółtym namiocie mały i patrzeć na Mount Everest - to po prostu niezapomniane. Oglądanie wschodu słońca nad najwyższy punktem na ziemi, z kubkiem gorącego chai... Było to doskonałe zakończenie wyczerpującej podróży wgłąb źródeł.
Subskrybuj:
Posty (Atom)