Wracam do
Bangkoku. Ląduje na Siam, w handlowym centrum miasta. Gdzie poszczególne
shopping centres połączone są estakadami, można się po nich poruszać nie schodząc
na ulicę. Nad przejściami między centrami kolejna estakada – sky train-a.
Miasto estakad. Nie budują pod ziemią, ale nad. Centra są różne, od tanich z
chłamem przez pierwszej klasy podróbki zachodnich projektantów po oryginalne
produkty. W zależności od tego w jakim centrum jesteś natykasz się na dziki
tłum, tłum bądź po prostu garstkę ludzi.
Sex...
W Siam, między
Soy 23 a 24 znajduje się sex street. Nie żaden red district. Po prostu,
brutalnie sex street. Wbrew naszym wyobrażeniom nie jest wcale łatwo tam trafić. Nie ma reklam ;) W okolicach 23 i 24,
na głównej ulicy powoli wyrastają bary. Alkohol sprzedaje kobieta, za barem
siedzi kolejna, wystrojona, taksuje wzrokiem, uśmiecha się, czeka na klientów.
Sama sex street jest dużo bardziej natarczywa. Bar przy barze, przed nimi
roznegliżowane dziewczyny zaczepiają przechodzących facetów, do kobiet się
jedynie uśmiechają. W środku kolejne tańczą, nagie. Różnica w cenie piwa. Gdy
patrzysz na nagie dziewczyny, płacisz 50% więcej.
Po sex
street chodzą głównie biali mężczyźni i pozwalają się zaczepiać, masować.
Czasem kończy się to transakcją – 500 bahtów i ‘para’ udaje się na górę.
Zawieszenie na kimś wzroku prowadzi do propozycji. Czasem ulicą przechodzi
biała para. Są jakby z innego świata. Lekko odurzeni. A dziewczyny trzymają
reklamy: inside more girls than you can handle. Wyobrażam sobie, że tak wygląda
Phuket tylko sto razy bardziej. Tam nie pojadę.
Chillout...
PAI. Pai to raj dla
backpackersów. Miejsce z największym poziomem chilloutu w Tajlandii. Ukryte w
górach miasteczko, droga do niego ma około 300 zakrętów i każdy komu mówimy o
tym, że planujemy pojechać do Pai, przeżywa tę drogę. Trochę za bardzo.
Pierwsze
wrażenie słabe, za dużo turystów, za mało autentyczności. Po jakimś czasie
zaczynamy rozumieć.
Pai, tu się
zostaje na miesiące i lata. Cenniki przy hotelach – doba 300 baht, miesiąc –
3000 (100 USD). Tu można odpłynąć. Tu nic nie trzeba. Klucz tkwi w atmosferze
tego miejsca. Biali i miejscowi żyją w symbiozie. Biali pracują w barach
lokalsów, zakochują się w kimś albo w tym miejscu i zostają na lata. Nie liczą
czasu. Uśmiech. Tu po prostu wypada się uśmiechać.
W Pai jest
mnóstwo barów. Różnych. Z muzą na żywo, którą śpiewa Francuzka, z książkami i
szotami z trawy prowadzonej przez Ukraińca, z naszym barem Blah blah z pancurem
i jego angielską dziewczyną. I kursy, i wycieczki. Od wypadu w dżunglę po kurs
tego jak żyć. To miasteczko wydaje własna gazetkę typu activist, żeby każdy
wiedział co się dzieje.
Wieczorem,
główna ulica miasta zamienia się w wielki targ. Miejscowi sprzedają swoje
wyroby. Koszulki, magnesy, torby, buty, jedzenie. Między nimi kręcą się biali i
tajscy turyści. Bez pośpiechu. Nie ma miejsca na targowanie, jakby w tym
miejscu nie wypada.
Łatwo odróżnić
tych, którzy przyjechali na kilka dni, od tych, którzy są kilka miesięcy.
Poziom chilloutu jest inny u obu grup.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz