środa, 25 stycznia 2012

Tajski sex i tajski chillout


Wracam do Bangkoku. Ląduje na Siam, w handlowym centrum miasta. Gdzie poszczególne shopping centres połączone są estakadami, można się po nich poruszać nie schodząc na ulicę. Nad przejściami między centrami kolejna estakada – sky train-a. Miasto estakad. Nie budują pod ziemią, ale nad. Centra są różne, od tanich z chłamem przez pierwszej klasy podróbki zachodnich projektantów po oryginalne produkty. W zależności od tego w jakim centrum jesteś natykasz się na dziki tłum, tłum bądź po prostu garstkę ludzi. 

Sex...

W Siam, między Soy 23 a 24 znajduje się sex street. Nie żaden red district. Po prostu, brutalnie sex street. Wbrew naszym wyobrażeniom nie jest wcale łatwo tam  trafić. Nie ma reklam ;) W okolicach 23 i 24, na głównej ulicy powoli wyrastają bary. Alkohol sprzedaje kobieta, za barem siedzi kolejna, wystrojona, taksuje wzrokiem, uśmiecha się, czeka na klientów. Sama sex street jest dużo bardziej natarczywa. Bar przy barze, przed nimi roznegliżowane dziewczyny zaczepiają przechodzących facetów, do kobiet się jedynie uśmiechają. W środku kolejne tańczą, nagie. Różnica w cenie piwa. Gdy patrzysz na nagie dziewczyny, płacisz 50% więcej. 

Po sex street chodzą głównie biali mężczyźni i pozwalają się zaczepiać, masować. Czasem kończy się to transakcją – 500 bahtów i ‘para’ udaje się na górę. Zawieszenie na kimś wzroku prowadzi do propozycji. Czasem ulicą przechodzi biała para. Są jakby z innego świata. Lekko odurzeni. A dziewczyny trzymają reklamy: inside more girls than you can handle. Wyobrażam sobie, że tak wygląda Phuket tylko sto razy bardziej. Tam nie pojadę. 


Chillout...

PAI. Pai to raj dla backpackersów. Miejsce z największym poziomem chilloutu w Tajlandii. Ukryte w górach miasteczko, droga do niego ma około 300 zakrętów i każdy komu mówimy o tym, że planujemy pojechać do Pai, przeżywa tę drogę. Trochę za bardzo.

Pierwsze wrażenie słabe, za dużo turystów, za mało autentyczności. Po jakimś czasie zaczynamy rozumieć.
Pai, tu się zostaje na miesiące i lata. Cenniki przy hotelach – doba 300 baht, miesiąc – 3000 (100 USD). Tu można odpłynąć. Tu nic nie trzeba. Klucz tkwi w atmosferze tego miejsca. Biali i miejscowi żyją w symbiozie. Biali pracują w barach lokalsów, zakochują się w kimś albo w tym miejscu i zostają na lata. Nie liczą czasu. Uśmiech. Tu po prostu wypada się uśmiechać. 

W Pai jest mnóstwo barów. Różnych. Z muzą na żywo, którą śpiewa Francuzka, z książkami i szotami z trawy prowadzonej przez Ukraińca, z naszym barem Blah blah z pancurem i jego angielską dziewczyną. I kursy, i wycieczki. Od wypadu w dżunglę po kurs tego jak żyć. To miasteczko wydaje własna gazetkę typu activist, żeby każdy wiedział co się dzieje.

Wieczorem, główna ulica miasta zamienia się w wielki targ. Miejscowi sprzedają swoje wyroby. Koszulki, magnesy, torby, buty, jedzenie. Między nimi kręcą się biali i tajscy turyści. Bez pośpiechu. Nie ma miejsca na targowanie, jakby w tym miejscu nie wypada.  

Łatwo odróżnić tych, którzy przyjechali na kilka dni, od tych, którzy są kilka miesięcy. Poziom chilloutu jest inny u obu grup. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz