poniedziałek, 27 sierpnia 2012


Fajna infografika o pakowaniu plecaków. W oczekiwaniu na nowego posta... Jakoś ostatnio nie idzie:(Backpacks Infographic: How to Find the Right Backpack for You

sobota, 24 marca 2012

Rzym (czyli z serii podróży nudniejszych)

Jesteśmy w Rzymie. Pizza, grappa, te sprawy. Stąd chwilowa przerwa na blogu. Jak opuścimy przystanek Rzym i ruszymy wreszcie w jakimś podniecającym kierunku, to pojawi się ciąg dalszy, a póki co obrazkowo...

poniedziałek, 20 lutego 2012


Trawa i opium. W Kambodży jest to wyjątkowo proste. Młodzi chłopcy na skuterach podjeżdżają i proponują tak po prostu, na ulicy. Wielu chłopaków jest wieczorem spalonych. Trawa jest różna, od jakiegoś gówna po dobry towar jak twierdzą. Najdziwniejsze jest to opium, przecież to już dawno jest passe. Nawet w Iranie. Cena wyjściowa zabójcza 40 USD za gram. Pewnie da się kupić za dychę.

Projekty. Wygląda na to, że społeczność międzynarodowa postawiła na edukację, ekologię i turystykę. Efekt, małe dzieciaki mówią po angielsku. Kręcą się wokół Angkor Wat i starają się sprzedać różne rzeczy turystom. Na drodze plakty – responsible tourists do this this and this. Efekt, kiedy się jedzie do pływającej wioski, na przystani czeka kilkadziesiąt lodzi. Bilet kosztuje 15 USD, z tego jakaś część przypada właścielowi łódki czy też po prostu temu kto ją nawiguje. 

Do łódki może wsiąść 2 turystów albo cała japońska wycieczka, zależy jak się trafi a jest różnie. Czy to jest konkurencja? Nie bardzo. Ale każdy chce zarobicnawet tych kilka dolarów dziennie więc się jeździ w parach tymi łódkami. Ekologiczne też to za bardzo nie jest. W wiosce, centrum turystyczne (nawet kilka ale jedna organizacja je utrzymuje), gdzie słyszysz: możecie wziąć łódkę za 10 USD (schodzimy z ceną do 5) i w ten sposób pomoc lokalnej społeczności, która nie ma pracy. Przy centrum okoła 20 łodek, na nich kobiety, same albo z dziecmi. Płyniemy, lądujemy w czyimś domu po dlugich tłumaczeniach. W domu jak wszędzie tutaj skromnie ale czysto, to właśnie córka w wieku szkolnym (a jakże) mówi po angielsku.  Odpowiedzialna turystyka, coś okropnego. Wygląda na to, że caly kraj ma się z czego utrzymać.  Feed the children. Przy światyni kobieta z tutejszymi chipsami proponuje – możesz kupić 10 paczek za dolara i nakarmić dzieci. Proste. Mój Żyd kupuje i mi wręcza. Przeżywam atak dzieci ale chyba nie dlatego, że są jakoś szczególnie glodne.

Targowanie w Kambodzy jest dziecinnie proste. Cenę obniża się o połowę, po prostu, pewnym głosem. Targować można się wszędzie gdzie nie ma państwa. Duzo biznesów należy tam do ludzi z zagranicy –,Chinczycy, Japonczycy, Tajowie nawet.

Co ciekawe, Tajowie, których znam są ciekawi tego co tam jest. Pytaja jak jest, jakie ceny przede wszystkim, a potem zadają podstawowe pytanie czy ktoś tam rozpozna, że są Tajami. Boją się tam jechać. 

wtorek, 31 stycznia 2012

Hat Yai i napotkany Chińczyk


Hat Yai. Knajpa, w najlepszym hotelu w mieście, nie jest o to trudno, bo hotele są tu podobno trzy. Nam udało się namierzyć dwa. Przy stoliku obok chińsko-tajskie towarzystwo. Przyglądamy się sobie, w końcu zagadujemy. Pytam o nadchodzący chiński Nowy Rok, rok szczura.

W końcu przy stoliku ląduje chodząca chińska droga życia. Chiński biznesmen Jason z Malezji wyjaśnia o co w tym wszystkim chodzi. Swoją drogą, usiłuje mi wmówić, że spotkaliśmy się już w hotelu w Guangzhou, w którym nota bene nigdy nie byłam. Ba, nawet nie kojarzyłam, że to to samo, co Kanton. A chodzi w tym wszystkim o pracę i o utrzymanie balansu. You must be patient. It is very important. When you have an idea, think about it slowly and let it develop into your mind. Don’t do anything fast . Then you will loose. Think, eat, do exercises, live your lifve. If you do not suucced there is something wrong with you, not with the world. Find it. Bad luck or good luck. You must be ready for both. 

W końcu nie wytrzymuję I pytam po co mu te wszystkie pieniądze, które zarabia. I like spending, I collect antique clocks. Czasem nie może spać bo robi paper work i myśli o swoich biznesach. But he is happy, jak twierdzi. Dzieci dorosły, nowa żona, dwa tygodnie tu, dwa tygodnie tam. Znajomi celnicy na granicy. Płacę rachunek. Później odkrywam, że zapłacił też za nasze piwo.

You must be patient. If you don’t succeed there is something wrong about you. Przy okazji wyjaśnił tajniki robienia biznesu w Tajlandii i zainteresował się polskimi jachtami. Life. W końcu był Chińczykiem ;) 

piątek, 27 stycznia 2012

Spisane na szybko wrażenia z Pai



Wypożyczamy skutery i objeżdżamy okolicę.  A okolica jest różna, począwszy od wiosek gdzie wynajmują bungalowy turystom by zadekować się na miesiące poprzez miejsca gdzie nie uświadczysz tablic w znajomym alfabecie. 

Droga nad wodospad. Pod górę. Na drodze  kobiety w sile wieku z dziećmi na ręku energicznie zatrzymują mój skuter. Tak energicznie, że myślę, że coś się stało. Tymczasem oferują trawą, opium, heroinę, wiadomo bez żadnych chemicznych domieszek. Grzecznie odmawiam. 

Właśnie, opium. Coś z czego żyli europejscy i amerykańscy kupcy w XIX wieku. Coś co zapewniło Europie dostawy chińskiej herbaty, waluta jak złoto. Coś co tępione jest zaciekle w Azji od wieku XX. Coś, co jest tu tańsze i wydajniejsze niż alkohol. 

Kurcze, w tym Pai nawet psy są sczilałtowane!

środa, 25 stycznia 2012

Tajski sex i tajski chillout


Wracam do Bangkoku. Ląduje na Siam, w handlowym centrum miasta. Gdzie poszczególne shopping centres połączone są estakadami, można się po nich poruszać nie schodząc na ulicę. Nad przejściami między centrami kolejna estakada – sky train-a. Miasto estakad. Nie budują pod ziemią, ale nad. Centra są różne, od tanich z chłamem przez pierwszej klasy podróbki zachodnich projektantów po oryginalne produkty. W zależności od tego w jakim centrum jesteś natykasz się na dziki tłum, tłum bądź po prostu garstkę ludzi. 

Sex...

W Siam, między Soy 23 a 24 znajduje się sex street. Nie żaden red district. Po prostu, brutalnie sex street. Wbrew naszym wyobrażeniom nie jest wcale łatwo tam  trafić. Nie ma reklam ;) W okolicach 23 i 24, na głównej ulicy powoli wyrastają bary. Alkohol sprzedaje kobieta, za barem siedzi kolejna, wystrojona, taksuje wzrokiem, uśmiecha się, czeka na klientów. Sama sex street jest dużo bardziej natarczywa. Bar przy barze, przed nimi roznegliżowane dziewczyny zaczepiają przechodzących facetów, do kobiet się jedynie uśmiechają. W środku kolejne tańczą, nagie. Różnica w cenie piwa. Gdy patrzysz na nagie dziewczyny, płacisz 50% więcej. 

Po sex street chodzą głównie biali mężczyźni i pozwalają się zaczepiać, masować. Czasem kończy się to transakcją – 500 bahtów i ‘para’ udaje się na górę. Zawieszenie na kimś wzroku prowadzi do propozycji. Czasem ulicą przechodzi biała para. Są jakby z innego świata. Lekko odurzeni. A dziewczyny trzymają reklamy: inside more girls than you can handle. Wyobrażam sobie, że tak wygląda Phuket tylko sto razy bardziej. Tam nie pojadę. 


Chillout...

PAI. Pai to raj dla backpackersów. Miejsce z największym poziomem chilloutu w Tajlandii. Ukryte w górach miasteczko, droga do niego ma około 300 zakrętów i każdy komu mówimy o tym, że planujemy pojechać do Pai, przeżywa tę drogę. Trochę za bardzo.

Pierwsze wrażenie słabe, za dużo turystów, za mało autentyczności. Po jakimś czasie zaczynamy rozumieć.
Pai, tu się zostaje na miesiące i lata. Cenniki przy hotelach – doba 300 baht, miesiąc – 3000 (100 USD). Tu można odpłynąć. Tu nic nie trzeba. Klucz tkwi w atmosferze tego miejsca. Biali i miejscowi żyją w symbiozie. Biali pracują w barach lokalsów, zakochują się w kimś albo w tym miejscu i zostają na lata. Nie liczą czasu. Uśmiech. Tu po prostu wypada się uśmiechać. 

W Pai jest mnóstwo barów. Różnych. Z muzą na żywo, którą śpiewa Francuzka, z książkami i szotami z trawy prowadzonej przez Ukraińca, z naszym barem Blah blah z pancurem i jego angielską dziewczyną. I kursy, i wycieczki. Od wypadu w dżunglę po kurs tego jak żyć. To miasteczko wydaje własna gazetkę typu activist, żeby każdy wiedział co się dzieje.

Wieczorem, główna ulica miasta zamienia się w wielki targ. Miejscowi sprzedają swoje wyroby. Koszulki, magnesy, torby, buty, jedzenie. Między nimi kręcą się biali i tajscy turyści. Bez pośpiechu. Nie ma miejsca na targowanie, jakby w tym miejscu nie wypada.  

Łatwo odróżnić tych, którzy przyjechali na kilka dni, od tych, którzy są kilka miesięcy. Poziom chilloutu jest inny u obu grup. 



poniedziałek, 23 stycznia 2012

Aga na Tajwanie. Część 3 ostatnia.

...
Koty z Taipei

Ulicą jedzie śmieciarka. Gra ‘Do Elizy”. Śmieci. Tu nie ma śmieci i nie ma koszów na śmieci. Śmieci zanosisz do sklepu a sklep ma obowiązek je przyjąć. Kilka razy dziennie przejeżdża śmieciarka wygrywając swoją melodię (bo każda firma ma swoją) i wtedy ktoś ze sklepu wybiega na zewnątrz i wynosi śmieci. W ten sposób walczą z karaluchami. I nie ma śmieci. Nie ma też wysypisk śmieci. Każdy śmieć jest segregowany i poddawany recyclingowi. Jeśli nie może być recyclingowany to jest spalany, a to co zostaje wykorzystuje się jako tworzywo pod budowę autostrad itd. recyclingiem zajmują się firmy prywatne albo fundacje albo organizacje religijne. Te ostatnie nie biorą za to kasy – dostają inne benefity jak służba zdrowia, specjalne bony itd.

Pierwszy Dzień Świąt. Miasto Hualien – bar, trochę alternatywny, trochę obskurny. Karaoke. Wchodzimy, chwila konsternacji i zamieszania wśród miejscowych. Pijemy – Gambej! Aborygeni. Kolegę wyrywa tajwański gej – bezskutecznie mimo wspaniale zaśpiewanej love song. W ramach pocieszenia (mnie?) wręcza mi czapkę Św. Mikołaja. Wracamy po wyludnionych, paskudnych ulicach, zahaczamy o 7 Eleven.

7 Eleven to zjawisko kultowe. Sieć sklepów gdzie robią kawę, można wciągnąć rosołek z różnymi dodatkami, jajko z herbaty, hot-doga. Są wszędzie w promieniu 300m od siebie, otwarte 24 h. 7 Eleven to połączenie naszego nocnego ze stacją benzynową. Są na Tajwanie, w Tajlandii, zaczynam myśleć, że widziałam je w Kambodży. 7 eleven to tańszy, z limitowaną ilością towaru (ale: u can buy everything there – to w sumie racje, możesz tam kupić wszystko to czego potrzebujesz o 4 rano) night market. Shopping, to jest to co można robić na Tajwanie i w Tajlandii i 7 Eleven jest tego symbolem. A Taiwanese girl: go to 7 Eleven, you can buy everything there. A Thai girl – I must get sth, I go 7 Eleven. Lonely planet w podstawowych informacjach o obu krajach podaje liczbę sklepów 7 Eleven.

Następnego dnia stajemy na wybrzeżu, na klifach. To tu kończy się Azja.  Kontynentalna płyta azjatycka zderza się z plytą filipińską – z tego zderzenia wyrósł Tajwan. Klify mają 3-4 km. Połowa pod woda połowa nad. Patrzę i przypominam sobie te wszystkie miejsca gdzie zaczyna się Azja... Zaczyna i kończy się mało przyjaźnie. Obok klifów, po wschodniej stronie wyspy, z południa na północ płynie prąd filipiński. Wykorzystują go rekiny młoty gdy płyną na swoje gody na północ. Prąd osiąga prędkość 50 km na godzinę. Z tej strony wyspy lepiej nie wchodzić do wody bo łatwo można znaleźć się w Japonii.

Droga po tej stronie wyspy jest wykuta w klifach. Czasem przez nie przekuta.   

Taroko – czyli wąwóz gdzie miał być kręcony  władca pierścieni ale nie był. Marmury, chińskie mostki, podwieszane mostki, dużo mostków. Tunele, te które są wykorzystywane i  te porzucone. Wygląda to tak jakby Japończycy i Tajwańczycy rywalizowali o to, kto więcej tych tuneli zrobi. Część z nich teraz straszy.  Droga na wysokość 3375m npm. Nigdy nie nie widziałam śniegu na tej wysokości. Jest przyjemnie, świeci słońce, jesteśmy ponad chmurami. Palimy papierosy.  A obok Tajwańczycy w tych swoich klapeczkach i z pieskami na rękach.